Michał Bondyra: Kiedy trener Przemysław Szurek zadzwonił do Ciebie po raz pierwszy?
Mikołaj Stopierzyński, rzucający Enea Basket Poznań: Wszystko potoczyło się bardzo szybko, trener zadzwonił zaraz po zakończeniu sezonu.
Od razu byłeś zdecydowany, żeby wrócić do Poznania?
To była dość dziwna sprawa i dość abstrakcyjna sytuacja. Przez całą moją tułaczkę sportową chciałem trafić albo do Wrocławia, albo do Poznania. Ale wcześniej z tych miejsc oferty nie przychodziły. A teraz chciały mnie obie drużyny!
Rozmowa z trenerem Szurkiem była jednak bardzo konkretna i po analizie jego propozycji wraz z żoną i rodziną podjęliśmy decyzję, że będzie ona dla nas najlepsza.
Po tak kapitalnym sezonie w Suzuki 1 Lidze nie miałeś innych propozycji niż te z WKK i Enea Basketu?
Ta propozycja trenera Szurka była bardzo dobra i żal było się nad nią dłużej zastanawiać. Była jeszcze jedna ciekawa opcja, ale kierunek, który przedstawił mi trener tego zespołu był bardzo daleko od domu.
Od rodzinnej Opalenicy.
Tak.
Z Poznania do Opalenicy jest bliżej niż do Wrocławia – kolejny atut stolicy Wielkopolski.
Ale jadąc do Ciebie na rozmowę straciłem aż półtorej godziny. Jakbym dołożył kilkanaście minut to byłbym we Wrocławiu.
Mówisz, że zawsze rozważałeś tylko grę między Poznaniem a Wrocławiem. Poznań jest blisko domu, ale skąd ten Wrocław?
Oni mają super grupy młodzieżowe, a ja grając jeszcze w Łowiczu złapałem zajawkę na trenowanie dzieciaków. Prowadziłem tam 10-latków. Wtedy przyszła propozycja z ekstraklasy i musiałem skorzystać z tej szansy.
Przyszła z Lublina. Duża jest różnica między ekstraklasą a 1 ligą?
Duża! W ekstraklasie są zawodnicy z różnych stron świata, wyszkoleni poza Polską, tak samo jest z trenerami. Wtedy odbiłem się od ściany.
Poznań też słynie z dobrej pracy z młodzieżą.
No właśnie! I to był jeden z powodów, dla których tu jestem. Chociaż póki kolana na to pozwalają, póki mogę jeszcze w miarę szybko biegać i dość wysoko skakać, skupiam się tylko na grze. Chcę z tej mojej kariery wycisnąć maksa, bo wiesz mam już prawie 30 lat i nie zostało mi już tego grania dużo.
Chcesz po karierze zająć się trenowaniem dzieciaków?
Z trenerem Szurkiem rozmawialiśmy o tym. Widzę siebie jako gościa, który robi to w przyszłości nie tylko z pasji, ale i zawodowo.
To nie jest Twoje pierwsze spotkanie z Przemysławem Szurkiem.
Z trenerem Szurkiem współpracowałem w PBG Basket Junior przez dwa sezony jako 16-latek. Trener był mocno zasadowy. Chociaż mam pamięć złotej rybki i szczegółów nie pamiętam, to mam mega fajne wspomnienia z tamtego okresu. Powrót do Poznania jest więc też sentymentalny.
Przemysław Szurek to nie był pierwszy trener, który rozwijał Cię koszykarsko…
Pierwszym był trener Aleksander Ziobro, który miał takie specyficzne, mocno luźne podejście do pracy z młodzieżą. Gdy przyjeżdżali do nas zawodnicy z Poznania łapali się za głowę, że na treningach i podczas meczów trener krzyczy na 14-latków, a oni krzyczą na trenera. U trenera Szurka rzecz niemożliwa. Ale, żeby to dobrze wybrzmiało: trener Ziobro to kapitalny trener, który wychowuje kolejne pokolenia koszykarzy, a gdy ja grałem nikt z jego zawodników nie zrezygnował. Szkoli młodych adeptów koszykówki w 10 tys. mieście i robi to tak, że duże ośrodki mogą mu tylko pozazdrościć. Uwielbiam go!
A jak to się stało, że w Opalenicy, która bardziej kojarzy się z ośrodkami piłkarskimi trafiłeś na koszykarski parkiet a nie na trawiaste boisko?
To była zabawna historia. Jako nastolatek zawsze szukałem atencji. Miałem takiego ulubionego nauczyciela od wychowania fizycznego – Jacka Flaka, któremu bardzo chciałem zaimponować. Kiedyś podszedł do mnie i do kolegów mówiąc, że są zajęcia piłkarskie i czy nie chcielibyśmy spróbować. Oczywiście poszliśmy. Na drugi dzień wracam i mówię, że byliśmy na zajęciach. A on na to: na jakich? No, tych piłkarskich! A wy nie mieliście iść na koszykarskie? – spytał. No to przeniosłem się z kolegami na koszykówkę do trenera Ziobro. Z tamtej ekipy tylko ja zostałem do dziś przy koszykówce.
Dziś jesteś najlepiej punktującym Polakiem na zapleczu ekstraklasy. W poprzednim sezonie w WKK Wrocław zdobywałeś średnio ponad 18 punktów, do tego miałeś po 4 asysty i 4 zbiórki. Skąd te doskonałe liczby?
W każdym zespole zdobywam średnio po kilkanaście punktów na mecz, ale ten sezon faktycznie był wyjątkowy. Na taki wynik wpływ ma wiele rzeczy. Ważna jest praca, którą wkładam szczególnie w okresie między sezonami, żeby nauczyć się filozofii gry trenera i zespołu. Żeby lepiej rozumieć jego taktykę i zagrywki. Żeby eliminować swoje mankamenty w grze. Z drugiej strony, to kwestia tego, czy trener potrafi uwolnić potencjał zawodnika. A tak było ze mną we Wrocławiu. Trener Łukasz Dziergowski dawał mi grać tak, jak lubię: mogłem atakować kosz i mieć piłkę w rękach.
Teraz na dwa lata zakotwiczyłeś w Poznaniu. Tu oczekiwania co do Twoich strzeleckich popisów też są wielkie.
Indywidualnie od kilku lat zakładam sobie, żeby każdy kolejny sezon był lepszy niż poprzedni. Żeby – chociaż zabrzmi to coachingowo – stawać się lepszą wersją samego siebie. A drużynowo? Trener mówi, że celem jest awans do play-off, ja chciałbym więcej. Czas pokaże jak będzie.
Skoro o czasie. Ostatnie dwa lata to dla Ciebie czas zupełnie nowy, bo zostałeś ojcem.
Mam z bycia ojcem dużą zajawkę. W ogóle mam zajawkę na mentorstwo. Może brzydko to brzmi, ale chodzi mi o to, że lubię pomagać innym znajdować dobrą drogę w ich życiu. Nie wyznaczać, ale wspierać w tym, co chcą robić. Dla syna też taki chcę być.
Młody już bywa na Twoich meczach?
We Wrocławiu bywał prawie na każdym, z wyjątkiem tych, które rozpoczynały się o 20.00, bo o 19.00 mama kładzie go spać.
Żona i syn to Twoi najwięksi kibice?
Tak zdecydowanie i jeszcze rodzice!
Dziś opowiadasz o ojcostwie z fascynacją i uśmiechem, ale pewnie gdy nim zostawałeś, były też trudne chwile, w których musiałeś się odnaleźć w nowej roli.
Masz rację! Jak zostajesz tatą, to trochę dostajesz w dziób. Trochę czasu mija, jak zaadoptujesz się do nowej dla Ciebie sytuacji.
Największym problemem był dla mnie brak regularnego snu i odpoczynku między treningami. Kiedy nasz syn miał dwa miesiące wyjechaliśmy do Wałbrzycha. A Górnik przecież co sezon walczy o ekstraklasę. Ja miałem być ważnym elementem tej walki. To był czas sporego napięcia, a trener miał to nieszczęście, że trafił na okres, w którym adoptowałem się do roli ojca. Moje niewyspanie wpływało na ciągłe kontuzje. Niby wiedziałem, jak ważny jest sen, ale jak widzisz, że twoja kobieta jest przemęczona, to chcesz jej pomóc. Po sezonie usiedliśmy i powiedziałem, że chyba ten brak snu jest zły dla mojej pracy. Udało się to potem zbalansować.
Czym jest dziś dla Ciebie ojcostwo?
Jest dla mnie rzeczą naturalną, ale dużą. Jest czymś w czym się spalam, w co oddaję całego siebie.
fot. FB WKK Wrocław x5 i FB Mikołaja Stopierzyńskiego x2
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.