reklama

Pracował 14 lat w Lechu Poznań i chce wrócić na ławkę trenerską. “Dzisiaj trenerzy mają w dup*e wychowanie piłkarza”. Rozmowa z trenerem Patrykiem Kniatem

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: Archiwum prywatne Patryka Kniata

Pracował 14 lat w Lechu Poznań i chce wrócić na ławkę trenerską. “Dzisiaj trenerzy mają w dup*e wychowanie piłkarza”. Rozmowa z trenerem Patrykiem Kniatem - Zdjęcie główne

Patryk Kniat wychował wielu piłkarzy Lecha Poznań. W rozmowie z nami opowiada o wyzwaniach trenerskich, wychowaniu piłkarzy, doświadczeniach z różnych szczebli rozgrywek oraz krytyce współczesnych metod szkoleniowych. Dlaczego chce wrócić na ławkę trenerską? | foto Archiwum prywatne Patryka Kniata

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Piłka nożnaPatryk Kniat to trener z ponad 20-letnim doświadczeniem, który przez 14 lat tworzył historię Lecha Poznań – pracował z juniorami, prowadził rezerwy, a jako asystent pierwszego zespołu przyczynił się do mistrzostwa Polski. To on odkrył talent Karola Linettego. W szczerym wywiadzie odsłania kulisy swojej dotychczasowej kariery, od współpracy z Markiem Śledziem po rozstanie z Kolejorzem, gdy usłyszał od Piotra Rutkowskiego, że „nie ma potencjału”. Kniat mówi wprost: „Dziś trenerzy mają w d*pie wychowanie piłkarza” i ostro krytykuje współczesne szkolenie młodzieży. Co planuje dalej? Jak widzi przyszłość polskiego futbolu? Dlaczego jego syn odszedł z Lecha i trafił do Legii? Jak wspomina Arkę Gdynia i Wisłę Płock? O tym w poniższej rozmowie.
reklama
reklama

To był listopad 2001 roku. Jako student poznańskiego AWF otrzymałem propozycję pracy od Roberta Śliwowskiego - wówczas osoby, która pracowała zarówno w Lechu jak również na uczelni. Przejąłem rocznik 1992, chłopców późno selekcjonowanych, których nikt specjalnie  nie chciał prowadzić. Dla mnie - studenta, była to ogromna nobilitacja. Dało mi niesamowitego kopa do pracy. Największym wyzwaniem było okiełznanie rodziców. Ja młody, nieopierzony człowiek,  prowadziłem zebrania z dojrzałymi ludźmi, wśród których nie brakowało ludzi wpływowych w poznańskim środowisku. Byłem trenerem dzieci sponsorów, czy wysoko postawionych funkcjonariuszy poznańskiej Policji.  Pamiętam nawet takie jedno spotkanie, kiedy któryś z tych rodziców z czymś się ze mną nie zgadzał i próbował narzucić swoją narrację, oczywiście na forum wszystkich. Użył stwierdzenia, że może mnie jednym telefonem zwolnić. Ja mu na to - przy wszystkich - że jestem pracownikiem Lecha Poznań i w tym klubie nie było i nie będzie przypadku, kiedy rodzic zwalnia trenera. Oczywiście stanęło na moim i nikt nikogo nie zwolnił. Także to był dla mnie mocny poligon doświadczalny, ale w późniejszej pracy nie miałem problemu z komunikacją nawet z rodzicami “najcięższego kalibru”.  

reklama

Jakie cechy starał się Pan kształtować u swoich młodych zawodników? Pytam o cechy  sportowe i osobowościowe.

W Lechu jako młody człowiek popełniałem wiele błędów. Nie miałem wówczas mentora, koordynatora, czy osoby, która nadzorowała i wspierała moją pracę. Z pewnością początkowo działałem instynktownie. Dzisiaj widząc konspekty czy zapiski z tamtych czasów śmieje się sam do siebie, ale też powtarzam, że chyba “trenerkę” wyssałem z mlekiem matki. Moja Mama była cenionym trenerem gimnastyki artystycznej i jeździłem z nią na obozy od małego, spędzając całe dni na salach gimnastycznych. Od początku swojej pracy starałem się bardzo indywidualnie podchodzić do zawodników i rodziców. To był dla mnie priorytet. Nie pracowałem tylko w czasie treningów. Na letnich wakacjach miałem w głowie co zrobię w okresie przygotowawczym. Oczywiście wiemy, że żadna skrajność nie jest dobra. Popadłem w pracoholizm. Efektem tego był rozpad mojego małżeństwa. To było w czasie mojej pracy dla Lecha. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i dzisiaj jestem w szczęśliwym związku. Dzisiaj też wiem, że balans między życiem zawodowym a prywatnym musi wynosić minimum 50% a nie 99 do 1.

reklama

 Jak funkcjonowała Akademia Lecha Poznań, gdy zaczynał Pan pracę jako trener, a jak wygląda teraz? Jakie można wymienić największe różnice?

Nie wiem jak wygląda teraz. To znaczy, nie wiem jako pracownik, bo od 2015 roku tam nie pracuję. Do czerwca 2024 roku doświadczałem tego jako rodzic zawodnika Lecha. Z pewnością różnice były, aż nadto widoczne na przestrzeni mojej pracy w Kolejorzu w latach 2001- 2015. Początkowo to było tak, że każdy miał swoją “zieloną wyspę” i pracował jak umiał i jak chciał. Zmiany przyszły wraz ze zmianą właścicielską, kiedy weszła Amica. Wówczas Dyrektorem Akademii został trener Marek Śledź. Wprowadził procedury, system szkolenia, organizację itd. Zbudował podwaliny pod wielką Akademię, a trzeba pamiętać, że  zaczynał niemal od zera. Z pewnością nie było przed nim struktury organizacyjnej ani merytorycznej do funkcjonowania na najwyższym poziomie. Pomimo bardzo wielu różnic i niejednokrotnej zawodowej burzliwej wymiany zdań - Marek Śledź w następnych latach był osobą, która torowała ścieżkę mojej kariery trenerskiej. Można sięgnąć do statystyk i każdy może zobaczyć ilu młodych chłopaków zadebiutowało w Lechu za rządów Dyrektora Śledzia, ilu później po jego odejściu. 

reklama

Wychował talenty. Karol Linetty, Jan Bednarek i inni – kto miał to coś?

Wychował Pan wielu piłkarzy, którzy dziś reprezentują Polskę i grają w zagranicznych klubach, takich jak Karol Linetty czy Jan Bednarek. Czy czuł Pan od początku, że mają predyspozycje, by osiągnąć tak wiele?

Dzisiaj najłatwiej byłoby powiedzieć “tak, wiedziałem”. I wymienione nazwiska, miały swoją jakość od samego początku. Łatwiej mi mówić o Karolu z którym pracowałem 7 lat, którego sam wypatrzyłem i ściągnąłem do Lecha.  Z Jankiem pracowałem już we Wronkach i można powiedzieć, że był ukształtowanym młodym zawodnikiem.Wydaje mi się, że miałem zupełnie inne podejście do zawodu, niż dzisiejszy młodzi ludzie, którzy pracują z młodzieżą. Może to trochę przez mamę-trenerkę, Wiesławę Kniat, która jednak pracowała w sporcie indywidualnym i nie pamiętam ile zdobyła medali na Mistrzostwach Polski, ale pamiętam, że jej wychowanka Eliza Białkowska reprezentowała Polskę na Olimpiadzie w Seulu (1988) i Barcelonie (1992). I to pewnie miało wpływ na moje postrzeganie pracy trenera. Oczywiście chciałem wygrywać, zdobywać medale, ale zawsze ważniejsze było dostrzeżenie potencjału i poprowadzenie takiego zawodnika, który miał - wg mojego uznania - szansę na “bycie piłkarzem”. W pewnym sensie mi się to udało, bo oczywiście Karol Linetty, którego znalazłem i prowadziłem przez 7 lat może być dla kogoś pewnym wyjątkiem. Jednak pracowałem z wieloma innymi świetnymi zawodnikami. Kiedyś w piku otwierając powołania do pierwszej Reprezentacji Polski doliczyłem się 7 takich piłkarzy, z którymi pracowałem minimum dwa sezony lub dłużej. Uważam, że to całkiem spora ilość. 

Doliczył się Pan siedmiu zawodników. To kogo może Pan jeszcze wskazać?

Potencjał  Bartosza Mrozka, który jest na początku swojej reprezentacyjnej kariery też zdiagnozowałem pozytywnie. Oczywiście zachowując wszelkie proporcje, bo jasnym jest, że trenerem bramkarzy nigdy nie byłem. Ale jako pierwszy trener trochę młodych piłkarzy na tej pozycji widziałem i akurat Bartek od razu rzucił mi się w oko. Była taka sytuacja, kiedy prowadziłem rezerwy Lecha Poznań i jechaliśmy na mini zgrupowanie do Kołobrzegu. W tamtej ekipie był Szymek Drewniak czy obecny trener Akademii Lecha Maciej Wilusz. Bardzo chciałem zabrać na to zgrupowanie młodego bramkarza akademii, takiego który nigdy nie był w seniorach czy nawet juniorach. Od pierwszych treningów z tamtą drużyną, z młodych bramkarzy akademii najbardziej spodobał mi się właśnie Mrozek. Jednak osoby decyzyjne były przeciwne, żeby Bartek z nami pojechał. Czułem, że dla młodego chłopaka z dużym potencjałem te kilka dni z seniorami będzie niesamowitym kopem do dalszej pracy. Postawiłem na swoim, choć kłótnie z osobą odpowiedzialną za szkolenie bramkarzy wówczas były naprawdę duże. Dziś mam satysfakcję i w korespondencji z Bartkiem czasami to wspominamy. Jestem pozytywnie zaskoczony, ale on po tylu latach to pamięta i świetnie wspomina. Także po latach te przykłady pokazują,że chyba jakąś tam “czutkę” do talentów mam…

Czy pamięta Pan jakieś szczególne momenty z pracy z Karolem Linettym, które wskazywały na to, że ma talent?

Historii jest wiele. Każdy z tych fantastycznych chłopaków był inny. Z racji lat spędzonych na boisku największe wspomnienia mam z Karolem. Poznałem też rodziców i mamy do dzisiaj kontakt. Karol był charakterologicznie idealnym materiałem na sportowca. Poza boiskiem? Kulturalny, cichy, wręcz za spokojny. Na boisku odwrotnie. Z owcy przemieniał się w wilka. W pamięci mam taką sytuację, kiedy  przed debiutem w ekstraklasie był na stole intratny kontrakt z niemieckim klubem. Włodarze Lecha mnie wówczas poprosili, żeby pojechać do domu rodzinnego Karola i porozmawiać z rodzicami, żeby Karola zatrzymać w Poznaniu. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony byłem pracownikiem klubu - z drugiej - znałem doskonale rodziców Karola i wiedziałem, że kwoty zaproponowane w kontrakcie są bardzo kuszące i mogą z dnia na dzień zmienić ich życie. Jednak miałem zapewnienie z klubu, że Karol dostanie szansę w pierwszym zespole. Uwierzyłem. I z takim nastawieniem jechałem na to spotkanie. Całe szczęście, koniec końców, tak się stało i dzisiaj wiemy jaki był finał, jak skorzystali na tym klub, managerowie i sam zawodnik. Mi pozostała satysfakcja, że się udało i nikt przeze mnie nie ucierpiał…

To zapytam w takim razie o Adriana Cierpkę i Dawida Kownackiego, w tym samym kontekście

Adrian Cierpka był i jest  fantastycznym człowiekiem. Mamy stały kontakt do dzisiaj, chyba największy spośród wszystkich moich podopiecznych sprzed lat. Może miał mniej talentu od pozostałych, ale ciężka praca doprowadziła go do tego, że jest profesjonalnym piłkarzem. Po karierze spokojnie sobie poradzi w życiu, bo jest uczciwym i dobrym człowiekiem. Z kolei Dawid Kownacki - tak jak mnie nazywali sportowym ojcem Karola Linettego, tak ojcem Dawida był Wojtek Tomaszewski.  Z racji tego, że Dawid grał w roczniku starszym a ja zawsze byłem trenerem w wyższej kategorii wiekowej, niż trener Tomaszewski to Dawid grał więcej u mnie. 

Srebro w Młodej Ekstraklasie, które zapisało się w historii

Jak wspomina Pan srebrny medal w rozgrywkach Młodej Ekstraklasy? 

Historyczny moment dla Klubu. To jest sezon w którym, żeby opisać wszystko należałoby wydać książkę. Wspomnę tylko o początkach. Po przejęciu rządów przez Marka Śledzia w Akademii Lecha pracowałem w skautingu. Łączyłem tą pracę z funkcją trenera juniorów młodszych. Pewnego dnia - poprosił mnie o spotkanie Dyrektor Śledź. Było to tuż przed moim wyjazdem na obserwację skautingową do Bełchatowa, gdzie Lech był zainteresowany pewnym zawodnikiem. Wchodzę do gabinetu i Dyrektor Śledź mi oznajmia, że od przyszłego sezonu poprowadzę zespół Młodej Ekstraklasy a moim asystentem będzie Marek Bajor. Dobrze, że siedziałem, bo inaczej bym się przewrócił… Drogi do Bełchatowa nie pamiętam, byłem w ciężkim szoku. 

I co było dalej?

Zaczęliśmy sezon od wygranej 2:0 na wyjeździe z Ruchem Chorzów. Potem przegraliśmy z Polonią Warszawa (0:2) i Górnikiem Zabrze (0:1). Pamiętam jak po meczu w Zabrzu mój asystent Marek Bajor powiedział “Patryk, normalnie, w Ekstraklasie już byśmy dostali info o zwolnieniu”. Po tym meczu dużo zmieniliśmy w składzie, postawiliśmy na młodych chłopaków i zaczęliśmy regularnie wygrywać. Niestety, słaby początek nie pozwolił nam na dogonienie Legii Warszawa, którą wówczas prowadził Darek Banasik. Nam zostało srebro, które jest pierwszym i ostatnim takim osiągnięciem w tych rozgrywkach, które po rozegranym sezonie przestały istnieć. Moje prywatne zdanie jest takie, że był to bardzo dobry projekt. Uważam, że poziom rozgrywek Młodej Ekstraklasy był wyższy aniżeli dzisiejszej CLJ U19. 

Pracował Pan również  jako drugi trener pierwszego zespołu Lecha Poznań. Zakończyło się to zdobyciem mistrzostwa Polski. Jakie były Pana główne zadania w sztabie i jak ocenia Pan tamten sezon?

Z tą nominacją wiąże się ciekawa historia. W sierpniu 2014 roku po zwolnieniu Mariusza Rumaka panowały wśród kibiców - mówiąc delikatnie - nienajlepsze nastroje. Zespół był w kryzysie, transparenty przeciwko klubowi i piłkarzom, gwizdy, wyzwiska. Gęsta atmosfera. Zespół miał przejąć Maciej Skorża, ale z powodów proceduralnych spraw mógł objąć zespół od września. Zostały trzy kolejki: u siebie na Bułgarskiej z Cracovią i Pogonią Szczecin oraz wyjazd na Ruch Chorzów. Nikt z osób będących w klubie nie za bardzo chciał się pchać na świecznik, nikt nie chciał ryzykować. Do mnie zadzwonił osobiście Piotr Rutkowski. Prosił, żebym pomógł, że potrzebują asystenta do trenera Chrobaka i żebym się zgodził. Wówczas prowadziłem rezerwy, które też były w trakcie sezonu. Zgodziłem się. Ostatecznie zremisowaliśmy w tych trzech spotkaniach zdobywając całe 3 punkty. Przypomnę, że ten sezon 2014/2015 zakończył się zdobyciem Mistrza Polski z przewagą jednego punktu nad Legią Warszawa. Czyli nasze trzy punkty były niezwykle istotne w ostatecznym rozrachunku i mogę śmiało powiedzieć, że mam na koncie jako II trener tytuł mistrzowski. 

Rozstanie z Lechem. Piotr Rutkowski nie widział w Kniacie potencjału

Po sezonie mistrzowskim nie został Pan w Lechu. Dlaczego? Chęć nowych wyzwań?

Po sezonie mistrzowskim 2014/2015  kończył mi się kontrakt. Mając w pamięci pomoc klubowi w sprawie Karola Linettego i zaoferowanie pomocy w nagłej sytuacji sztabu tymczasowego, który ostatecznie dał mistrzostwo, byłem przekonany o przedłużeniu mojej umowy. Wchodziłem do gabinetu Piotra Rutkowskiego z pełnym przekonaniem, że dalej prowadzę rezerwy. Jednak Piotr zakomunikował mi, że nie widzi we mnie potencjału, że proponuje mi zespół w akademii. Odpowiedziałem mu: “czy trener bez potencjału powienien pracować w akademii Lecha Poznań?” Konsternacja. Już wtedy wiedziałem, że to jest koniec mojej pracy dla Lecha. Nawet użyłem  w rozmowie takiego stwierdzenia: “nie przyjmę twojej propozycji nawet gdybym miał jeździć na taksówce”. Po latach dowiedziałem się o umowie i znalezieniu pracy dla Ivana Djurdjevicia, który mnie zastąpił. Nie mam nic do Ivana, ale do dzisiaj nie rozumiem decyzji, którą wówczas podjął Piotr Rutkowski. 

To dobrze Pan wspomina pracę w tymczasowym sztabie szkoleniowym?

Co do samej pracy w sztabie tymczasowym w tym krótkim okresie to była to ciężka przeprawa, zespół był mentalnie rozbity, piłkarze wiedzieli, że zaraz przychodzi nowy trener. To nie jest łatwa sprawa dla tymczasowego sztabu szkoleniowego. Jednak później życie napisało taki scenariusz, że w Płocku w 2020 roku też w takim sztabie, już jako pierwszy trener pracowałem i z pewnością doświadczenie z Poznania przydało się.

Dlaczego po przebyciu takiej drogi – od trenera zespołów młodzieżowych, przez trenera rezerw, po drugiego szkoleniowca pierwszej drużyny zdecydował się Pan na objęcie stanowiska Dyrektora Sportowego w Elanie Toruń?

Szczerze powiem, że odpowiedź jest prozaiczna. Po prostu nie było żadnej ciekawej propozycji. Druga sprawa to po tych 14 latach w Lechu, z którym się rozstawałem z lekkim poczuciem niedocenienia tego co dla tego klubu zrobiłem - chciałem spróbować swoich sił w innym charakterze, nabrać innego doświadczenia. Uznałem, że to był moment, aby ubrać garnitur i spróbować swoich sił na stanowisku Dyrektora Sportowego. Wówczas Elana Toruń miała pewne argumenty, aby się to udało: prywatny duży inwestor w osobie Pana Macieja Jóźwickiego i firmy Marwit, nie najgorsze zaplecze treningowe, stadion spełniający kryteria i całą rzeszę fanatycznych kibiców. Wówczas mocno zaanonsował moją osobę Marek Śledź. Pracy było całe mnóstwo, jednak zastrzegłem sobie w umowie, że będę mógł ściągnąć osoby do pomocy. Udało się po krótkim czasie sprowadzić do Torunia trenera Pawła Boryczkę i Łukasza Stawickiego, którzy w znaczący sposób odciążyli mnie w przygotowywaniu struktury organizacyjnej  akademii, która liczyła 350 dzieci. Naprawdę na tym polu dużo się udało zrobić, w niemal rok wprowadziliśmy program szkolenia dla wszystkich roczników, szkoliliśmy trenerów, wprowadziliśmy standardy pracy jakie znałem z Lecha. Myślę, że trenerzy akademii na tej wiedzy skorzystali. Dzisiaj na przykład  w zespole seniorów toruńskiej Elany 1 trenerem w III lidze  jest Rafał Więckowski, który wówczas dopiero się uczył zawodu.

Jakie wyzwania czekały na Pana w tym klubie?

Udało się rozpocząć projekt “Przedszkola Elany”, gdzie wstępnym szkoleniem objęliśmy dzieci z przeszło 30 placówek na terenie Torunia i okolic. Niestety po półtora roku rozpoczęły się zmiany właścicielskie w klubie i nie do końca mogłem znaleźć porozumienie z nowym zarządem. W momencie, kiedy bez mojej wiedzy zwolnili trenera seniorów,  uznałem, że nic więcej nie mogę zrobić, że nie mam realnego wpływu na to co się dzieje w klubie i sam w kwietniu 2017 roku złożyłem wypowiedzenie kontraktu i wróciłem do rodzinnego Poznania. 

Pora zdjąć garnitur. Europejskie puchary z Arką Gdynia

Po Elanie Toruń znów była funkcja drugiego trenera w ekstraklasowej Arce Gdynia. Jak do tego doszło?

Po kilkunastu tygodniach urlopu po zakończeniu pracy w Elanie zadzwonił do mnie kolega trener Jerzy Cyrak. Powiedział, że Leszek Ojrzyński w Arce szuka człowieka i czy nie jestem zainteresowany. Oczywiście byłem i tak się znalazłem w Gdyni. To była piękna przygoda. Zdobycie Superpucharu po wyeliminowaniu Legii na Łazienkowskiej, potem przygoda w pucharach z duńskim FC Midtjylland oraz utrzymanie w ekstraklasie na wiele wiele kolejek przed końcem, wreszcie finał Pucharu Polski na Stadionie Narodowym przy komplecie publiczności. Rok pełen wrażeń i nieocenionego doświadczenia w seniorskiej piłce.

A najbardziej jaki moment Panu utkwił w głowie?

Najbardziej zapamiętam historię z faworyzowanymi duńczykami w III rundzie eliminacyjnej Ligi Europy. Przed pierwszym meczem, który odbywał się u nas w Gdyni pojechałem do Danii na obserwację przeciwnika na żywo. Po przyjeździe złożyłem raport z analizą zespołu i indywidualną piłkarzy. Po tym co widziałem nie wierzyłem, że jesteśmy w stanie nawet powalczyć z nimi o cokolwiek. Użyłem nawet takiego stwierdzenia przy zawodnikach Arki na analizie, że “oni są bezbłędni”. Oczywiście zostałem od razu podchwycony przez starszyznę zespołu i to stwierdzenie “bezbłędny” jeszcze jakiś czas funkcjonowało… W pierwszym meczu w Gdyni po kilkudziesięciu latach kibice mogli zobaczyć mecz w Lidze Europy ich ukochanej drużyny, stadion był wypełniony po brzegi. Pierwsza połowa to była wymiana ciosów i remis 2:2. W drugiej głównie się broniliśmy, bo dla nas remis dawał przed rewanżem realne marzenia na wyeliminowanie Midtjylland. W doliczonym czasie gry rzut wolny, który wykonuje Michał Nalepa i Rafał Siemaszko zdobywa bramkę na 3:2. Euforia na trybunach.

A potem był rewanż…

Samolot czarterowy z Gdańska do Midtjylland. Uchylę rąbka tajemnicy: gdybyśmy wyeliminowali Duńczyków to podróż powrotna tym samolotem przeszłaby zapewne do historii. Nie wspomnę o premiach, które dla mnie wówczas były 6-8 krotnością miesięcznej pensji. Wracając, pod hotelem w Danii, w dniu meczu przywitały nas tłumy kibiców Arki. To było niesamowite. Pierwsza połowa bez wielkiej historii. My, po pierwszym meczu raczej schowani. W drugiej połowie po stałym fragmencie Dawid Sołdecki strzela na 0:1. Jest naprawdę blisko. Bardzo blisko. Niestety w 78 minucie Tadziu Socha niefortunnie zmienia tor lotu piłki i strzela samobója. Mamy 1:1 ale dalej to my przechodzimy Duńczyków. Doliczony czas gry. 93 minuta. Duńczycy strzelają na 2:1. Zostaliśmy wyeliminowani. Wówczas jeszcze był przepis o podwójnej bramce zdobytej na wyjeździe. Dramat. To był jedyny mecz gdzie po końcowym gwizdku wyszedłem przed stadion i się rozpłakałem jak dziecko. Takie wówczas nam towarzyszyły emocje i tak bardzo żałowałem, że byliśmy tak blisko sprawienia sensacji, a jednak się nie udało…

Czy pomimo dramaturgii, to był najlepszy moment w Pańskiej karierze?

Arkę wspominam z wielkim sentymentem. Do dzisiaj mam kontakt z zawodnikami chociażby Krzysiem Sobierajem, Michałem Nalepą czy już teraz posłem na Sejm Rafałem Siemaszko. Również z ludźmi ze sztabu: Grzesiem Wittem, Jarkiem Krupskim czy ówczesnym prezesem Wojciechem Pertkiewiczem.  To był fantastyczny czas i nigdy go nie zapomnę. 

Mission Impossible w Wiśle Płock

Następnie pracował Pan w Wiśle Płock na stanowisku I trenera. Nie był to długi okres czasu, ale czy Wisła była znaczącym etapem w Pana karierze? Jak ocenia Pan ten okres?

Po Arce, z której odszedłem wraz z wygasającym kontraktem trenera Ojrzyńskiego była Wisła Płock. Wracając jeszcze do tematu odejścia z Arki. W czerwcu 2019 była taka opcja, żebym został w Gdyni, ale chciałem się zachować lojalnie w stosunku do Leszka OJrzyńskiego i nawet nie podjąłem rozmów z zarządem. Powiedziałem im tylko, że “to trener Ojrzyński ściągał mnie do Gdyni i skoro nie przedłużacie z nim umowy to mnie też tu nie ma”. Wracając do Płocka. Przechodziłem tam w wyjątkowo trudnym momencie. Końcówka sezonu 2018/2019. Kilka kolejek do końca, zespół na miejscu spadkowym, bez zwycięstwa od kilkunastu kolejek. Mission Impossible. Z dnia na dzień telefon od Leszka. Działamy. Do sztabu został włączony też Krzysiu Sobieraj, który zakończył swoją piłkarską karierę. Miał duży udział w naszej wspólnej pracy, znał piłkarzy z boiska, potrafił ich motywować jak mało kto.  Na dzień dobry odnieśliśmy zwycięstwo 2:0 ze Śląskiem, potem 3:1 wygrana w Sosnowcu, następnie 3:2 na Wiśle Kraków, potem wygrana 2:1 u siebie z Koroną. Cztery mecze - cztery zwycięstwa. My i zespół uwierzyliśmy, że ta misja może się udać. Potem było potknięcie w Legnicy i przegrana 2:3, remis z Arką u siebie po straconej bramce na 1:1 w 90 minucie, przegrana we Wrocławiu i zwycięstwo na Górniku Zabrze. W 7 meczach zrobiliśmy 5 zwycięstw.

I przed Wami ostatnia kolejka. Być lub nie być w ekstraklasie

Graliśmy  u siebie z Zagłębiem Sosnowiec, a remis dawał nam utrzymanie. Ostatecznie skończyło się 0:0, ale jak w końcówce meczu Szymek Pawłowski po uderzeniu głową obił naszą poprzeczkę to serce naprawdę mocniej zabiło… Liga dla Płocka uratowana. Z Mission Impossible zrobiliśmy Mission Completed. Myślę, po latach, że to był naprawdę ważny moment dla klubu z Płocka, dający chociażby  argument na wybudowanie nowego, pięknego stadionu.

Wrócił Pan na Bułgarską w roli pierwszego trenera. Jak do tego doszło?

W nowym sezonie 2019/2020 z uwagi na kartki trenera Ojrzyńskiego samodzielnie mogłem poprowadzić Wisłę Płock w meczu przeciwko Lechowi, w rodzinnym Poznaniu. Życie napisało niesamowity scenariusz. Nie powiem, że było to spełnienie moich wszelkich marzeń, ale tamten wieczór był dla mnie magiczny, pomimo tego, że wyraźnie z Lechem przegraliśmy. Powrót do domu, na stadion, na którym się wychowałem było czymś niemożliwym. W końcu w Lechu pracowałem 14 lat. Jakby ktoś mi o tym powiedział w czerwcu 2015, kiedy odchodziłem z Lecha to uznałbym go za niezrównoważonego psychicznie. Miałem wówczas sporą satysfakcję mając w pamięci słowa Prezesa Rutkowskiego o braku potencjału. Po odejściu z Lecha zdobyłem olbrzymie doświadczenie pracując z powodzeniem w dwóch ekstraklasowych klubach.

Z tego co pamiętam, po tym meczu wiele się zmieniło - jeśli chodzi o Wisłę Płock

Po tym meczu w Poznaniu trener Ojrzyński ostatecznie zrezygnował z prowadzenia zespołu. Miał śmiertelnie chorą żonę i nie był w stanie skupić się na obowiązkach. Wraz z Krzysiem Sobierajem namawialiśmy  go, żeby został, że my mu ogarniemy wszystko. On decyzję już podjął i była ona ostateczna. Poprosił nas wówczas, żebyśmy zostali i pomogli drużynie. Tak zrobiliśmy. Zapamiętam sytuację, po meczu z Lechem, kiedy trener oznajmił w szatni o swoim odejściu, widziałem w oczach wielu zawodników łzy. Ten okres walki o utrzymanie z poprzedniego sezonu tak nas scementował jako ludzi, że takie emocje się pojawiły po rezygnacji jednego z nas.Po odejściu został pan pierwszym treneremTak. Wiedziałem, że funkcja pierwszego trenera jest tymczasowa i że klub będzie szukał następcy. Jednak po latach oceniam ten krótki okres za bardzo cenne doświadczenie. Z tego czasu znów zostały wartościowe znajomości, chociażby z Dominikiem Furmanem. Kiedyś był zaszufladkowany jako trudny do współpracy. Absolutnie tego nie potwierdzam. Jest a raczej był piłkarzem profesjonalnym, który nie tolerował bylejakości a jak ją widział to reagował. To raczej zaleta niż wada.

Dlaczego jego syn po odejściu z Lecha Poznań trafił do Legii Warszawa?

W ostatnich miesiącach był Pan wielokrotnie wymieniany wśród poznańskich kibiców, za sprawą transferu Pana syna. Co spowodowało o odejściu Jana Kniata z Lecha Poznań i dlaczego zdecydowaliście się na przejście do Legii Warszawa?

Mój syn był od początku swojej przygody z piłką związany z Lechem. Ojca nie przebił, ale był blisko. 11 lat w klubie… Od Lech Talent's Days jak miał 6 lat aż do odejścia z klubu w wieku lat 17. Grał również w reprezentacji Polski U15. Wiem, że dzisiaj kibice w Poznaniu doszukują się różnych przyczyn i traktują to przejście jako pewnego rodzaju zemstę ojca. Nic bardziej mylnego. Po Lechu chciałem, żeby syn kontynuował szkolenie na topowym poziomie. Uznałem, że takie  będzie w Legii. Z uwagi na pełne zaufanie do Dyrektora Śledzia wybór padł na Legię. Podejrzewam, że gdyby Marek Śledź pracował w tamtym momencie w Zagłębiu Lubin to nie byłaby to Warszawa tylko Lubin. Ot, cała historia.

No dobrze, ale dlaczego doszło do zmiany?

Zmiana była podyktowana faktem, że osoby decyzyjne w Poznaniu nie widziały w Janku potencjału. Z perspektywy czasu uważam, że porażką jest fakt, że piłkarz od 11 lat związany z Kolejorzem przychodzi i mówi “ Tato, ta miłość chyba wygasła…”. Był niejednokrotnie kapitanem zespołu, pierwszy, który zgłaszał chęć podawania piłek na meczu pierwszego zespołu, zaangażowany na boisku i poza nim, ogólnie pozytywna postać i niezły piłkarz. Ja nigdy nie będę obiektywny, bo jestem ojcem, ale starając się zachować zawodowe poczucie obiektywizmu uważam, że zbyt pochopnie został odsunięty od perspektywy na profesjonalne uprawianie piłki nożnej. Czas pokaże, kto miał rację. Dzisiaj jako młody człowiek ma za sobą trudne doświadczenie przejścia z rodzinnego Poznania do Warszawy.

W jakiej formie jest obecnie Jan Kniat?

Jest po rundzie jesiennej, przepracował ją bez kontuzji a z tym wcześniej bywało różnie, poprawił wszystkie aspekty motoryczne. Cały czas robi postęp, pomimo faktu, że tych minut w meczach mistrzowskich w tej rundzie miał mało - z różnych przyczyn. Przede wszystkim przyszedł do Warszawy po okresie przygotowawczym, bodajże po trzeciej kolejce, po urazie pleców, bez treningu. Przez fakt, że dzisiaj czuje się on mocniejszy niż jeszcze w czerwcu, uważam, że to był szkoleniowo dobry ruch. W grudniu przyjdzie czas na decyzje - co dalej i jak go poprowadzić, aby ten progres był zachowany w dalszym ciągu. Jako ojciec i zawodowy trener będę go wspierał tak długo jak będzie chciał popełniać swoją pasję. 

Polska piłka zapomniała o wychowaniu piłkarza. Liczy się tylko selekcja

Wróćmy do Pana. Zakończenie współpracy z Narodowym Instytutem Szkolenia Piłkarza to kolejny rozdział za Panem. Co o tym zadecydowało?

Projekt Narodowy Instytut Szkolenia Piłkarza, na który się zdecydowałem był przemyślaną decyzją. Wiedziałem, że osoba Bartka Remplewicza i Krzysia Paryzka jest gwarantem stabilności. Dla mnie to było kolejne doświadczenie, okołosportowe. Projekt pod patronatem PZPN, masę spotkań z prezesami, dyrektorami czy trenerami klubów z różnych poziomów, od profesjonalnych po amatorskie. Różne oczekiwania i różne ambicje. Udało się budować niemal od gładkich ścian miejsce, gdzie świadomy trener może przeprowadzić 11 testów motorycznych i piłkarskich. Uważam, że nie ma innego takiego miejsca na piłkarskiej mapie Polski. Dlaczego się skończyło? Znów - jak zawsze - w moim przypadku powód był prozaiczny. Właściciel w osobie Bartka Remplewicza uznał, że po etapie wdrożenia projektu czas na rozstanie. Przyjąłem to z pełnym zrozumieniem. Niemniej w dalszym ciągu wspieram merytorycznie NISP,  tylko już nie codziennie. Uważam, że te 18 miesięcy było kolejnym doświadczeniem, które mnie rozwinęło.

Jakie ma Pan plany na przyszłość – odpoczynek czy kolejne wyzwania?

Jeżeli chodzi o plany na przyszłość to do końca roku dałem sobie czas na decyzje. Jestem pozytywnie zaskoczony, bo otrzymałem wiele telefonów i miałem kilka spotkań na temat różnych bardzo ciekawych tematów piłkarskich. Zarówno powrotu na ławkę trenerską jak i budowania projektów w innej roli. Jestem otwarty na takie spotkania. Decyzję podejmę po bożonarodzeniowych świętach.

Gdyby miał Pan przekazać jedną radę młodym trenerom, którzy marzą o pracy na najwyższym poziomie, co by to było?

Zmieńcie nastawienie i mentalność! Podstawą Waszej pracy jest wychowanie piłkarza. Tym się będziecie legitymować w przyszłości. Nie złotym medalem na turnieju w Zakopanem czy Szczyrku. Podejdźcie do zawodnika, rodzica indywidualnie. Masz 20 w zespole? Ilu ma szansę? Jeden? Dwóch? Nimi się zajmij. Oczywiście nie możesz olać pozostałych 19. Ale to jest właśnie umiejętność trenera. Masz zespół. Chcesz wygrywać, ale wychowanie piłkarza jest priorytetem.

A jest dzisiaj inaczej?

Niestety całe środowisko piłkarskie widzi wynik a rzadko jednostkę oraz osobę, która za tą jednostką stoi. Znasz nazwisko trenera który wygrał CLJ U-19, ale nie wiesz, kto był trenerem Roberta Lewandowskiego w kategorii U-15. Tu potrzebne są rozwiązania systemowe, nad którymi powinien pochylić się również PZPN, czy wojewódzkie związki.

Mógłby Pan rozwinąć myśl?

Jestem żywym przykładem na to, że wychowałem kilku reprezentantów Polski a oceniany pozytywnie jestem po 24 latach pracy za to, że poprowadziłem zespół w ekstraklasie. Musimy zmienić mentalność jako społeczeństwo, jako społeczność piłkarska. Do mnie nikt nie przyszedł zapytać jak to zrobić, jak znaleźć piłkarza do reprezentacji. Ale już fakt, że pracowałem na poziomie ekstraklasy budzi emocje. To jest błąd. Bo dzisiaj trener zespołu U19 chce wygrać ligę i w d*pie ma wychowanie piłkarza. Liczy się tu i teraz. Wygranie ligi da mu przepustkę do dalszej kariery. Wychowanie piłkarza da mu jedynie satysfakcję. Taka to subtelna różnica. Póki nie zaczniemy doceniać ludzi za pracę u podstaw, ludzi którzy są odpowiedzialni za wychowanie jednostki, to nie zrobimy kroku naprzód, aby polska piłka się rozwijała. Ostatnie dwa zdania są kluczem i niech one będa najważniejsze w tych wielu zdaniach tu wypowiedzianych.

Jak można wprowadzić taką zmianę. Od czego zacząć?

Kiedyś wpadła mi w ręce taka analiza trenera, który wrócił ze stażu z Ajaxu Amsterdam. Czytając fragment o strukturze organizacyjnej zastanowiło mnie dlaczego wszyscy pierwsi trenerzy do U-15 to były dojrzałe osoby, wszyscy powyżej 45 lat, z niebagatelnym doświadczeniem w swojej pracy szkoleniowej. To oczywiste, że taki trener przeżył w swojej pracy 20-30 roczników i potrafi ocenić potencjał dziecka, które trafiło do akademii. U nas w Polsce jest odwrotnie, idziesz na dwutygodniowy kurs i dostajesz zespół dziewięciolatków. Nie trenujesz tylko selekcjonujesz. Wybierasz lepszego na tu i teraz, bo masz zerowe albo nikłe doświadczenie, żeby ocenić perspektywę młodego człowieka.

Często w Polsce dokonuje się błędnej selekcji?

Podam przykład. Pracowałem indywidualnie z zawodnikiem, który miał 11 lat. Trenował 2-3 razy w tygodniu w amatorskim klubie. Rodzice w przeszłości byli sportowcami. Po kilku takich treningach zauważyłem, że dziecko bardzo szybko się uczy, koordynacyjnie wygląda poprawnie. Rodzice chcieli zmienić środowisko. Skontaktowałem się z trenerem profesjonalnej akademii, że mam taki temat. Ustaliliśmy termin na testowy trening tego zespołu. Byłem na tych zajęciach. Ten chłopak absolutnie dawał radę, był w wśród wyróżniających zawodników a przypomnę, że był to profesjonalny zespół z wyselekcjonowanymi młodymi piłkarzami. Po zajęciach rozmawiam z “trenerem” i słyszę; “nie wezmę go, bo ma deficyty w szybkości, bo nie umie tego czy tamtego”. Ja mówię “człowieku on nie umie masy rzeczy, trenuje 2-3 razy w tygodniu, a nie tak jak wy 5 razy, ma dopiero 11 lat”. To jest właśnie selekcja, a nie szkolenie. Brak elementarnej wiedzy i umiejętności oceny potencjału i perspektywy na dalszy rozwój zawodnika. Liczy się tu i teraz, bez umiejętności zdiagnozowania co może się wydarzyć za dwa trzy lata. Koniec historii jest taki, że chłopak poszedł do innej profesjonalnej akademii, dwa dni temu podpisał swój pierwszy kontrakt i jest wyróżniającym się zawodnikiem w CLJ U-17.

To bardzo ciekawa historia. Zapytam przekornie, a co z tamtym trenerem?

Ten trener, który uznał, że się nie nadaje, pracował w Lechu Poznań. Zresztą znamy przykłady chłopaków, którzy nie nadawali się też w wieku lat 14 czy 15 a dzisiaj grają na boiskach ekstraklasy. Niestety przykład, który podałem nie jest wyjątkiem a raczej regułą nie tylko w Poznaniu, ale też w innych ośrodkach. Dzisiaj młodzi  trenerzy mają dostęp do fachowej wiedzy, operują skomplikowanymi pojęciami, chcą błysnąć i wprowadzać nowinki taktyczne. Osoby z olbrzymim doświadczeniem są przez kluby ignorowane, bo tej wiedzy często nie posiadają. Są nazywani “dziadkami”. Tylko różnica jest taka, że jedno zdanie wypowiedziane przez takiego “dziadka” może przyczynić się do sprzedaży wychowanka za grube miliony euro…

Co uważa Pan za swoje największe osiągnięcie – jako zawodnik i jako trener?

Jako zawodnik to żadne, bo kopałem piłkę na trzecim poziomie rozgrywkowym, więc nie nazwałbym siebie piłkarzem. Jako trener największym zwycięstwem jest ilość wychowanków grających zawodowo w piłkę oraz olbrzymie doświadczenie zdobyte na przestrzeni tych 24 lat. Zaczynałem pracę z rocznikiem 1992 a teraz w swojej Fabryce Piłkarzy prowadzę zawodników z rocznika 2018. To jest przegląd zawodników na poziomie 26 roczników. Proszę mi wskazać specjalistę z chociażby naszego województwa z takim doświadczeniem.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama