Sergey Kriviets zapisał się złotymi zgłoskami w historii Kolejorza - to jego gol z Ruchem Chorzów (2:1) dał praktycznie Lechowi mistrzostwo Polski po blisko 20 latach przerwy. Białorusin był też jednym z liderów drużyny, która w sezonie 2010/11 rozgrywała pamiętne mecze w Lidze Europy z Manchesterem City, Juventusem, Red Bullem Salzburg czy też Bragą.
Dziś Kriviets sprawdza się w nowej roli - jest asystentem trenera Warty Poznań U-17, gdzie praktycznie od podstaw buduje zespół i walczy o jak najlepsze wyniki na szczeblu wojewódzkim.
Nieprzekonujący start Lecha w Ekstraklasie to nie przypadek?
Czy obowiązki związane z odbudową młodzieżowej drużyny Warty Poznań ograniczają Panu możliwość śledzenia spotkań Kolejorza, czy jednak - jak mówi przysłowie - stara miłość nie rdzewieje i Lech wciąż pozostaje bliski sercu?- Oglądam każdy mecz Lecha i staram się obserwować, jak grają. Czasami chodzę na stadion, ale wolę na spokojnie oglądać mecze w domu. Jako trener zdarza się, że potrzebuje się skupić na meczu Lecha, by zrozumieć i poznać pewne elementy. Na stadionie nie znajdę spokoju i komfortowych warunków, żeby zobaczyć to na czym mi zależy. W domu mam ku temu lepsze warunki.
Obserwując obecny poziom szkolenia w Lechu Poznań - czy widać różnice? Czy Pana zdaniem Kolejorz dziś stoi na wyższym poziomie niż w czasach swojej świetności z początku poprzedniej dekady?
- Na pewno jest stabilnie zarządzany i ma stabilne wyniki. Wiadomo, że nie jest na tyle stablinie jakby się chciało, bo tak nigdy nie będzie, ale utrzymuje się w topie Ekstraklasy. Rozumiem oczekiwania kibiców, którzy zawsze chcą, by drużyna była na szczycie i regularnie wygrywała puchary i mistrzostwa, ale z drugiej strony stabilność wyników i finansów też jest warta docenienia. Trzeba podkreślić, że od kilku lat Lech nie spada poniżej pewnego poziomu. Mamy przecież w Polsce przykłady dużych klubów, które nie radzą sobie już tak dobrze.
Pytam o to nie bez powodu - kibice mają prawo do niepokoju, patrząc na wyniki Kolejorza w Ekstraklasie. Wysoka porażka z Cracovią na inaugurację, remis z Koroną Kielce czy męczarnie z Lechią Gdańsk, która przecież uchodzi dziś za najsłabszą drużynę w lidze (niedawno przegrała aż 2:6 z Zagłębiem Lubin), budzą uzasadnione wątpliwości. Coś jest takiego w sezonach po mistrzostwie, że Lech wchodzi w rozgrywki z ogromnymi problemami. Czy Pan również ma podobne odczucia?
- Uważam, że głównym problemem jest budowanie kadry. Ten proces powinien zacząć się jeszcze przed faktycznym zdobyciem mistrzostwa, kiedy już będziesz widział, że będziesz grał w pucharach. Musisz od tego uzależniać budowę zespołu, by móc z sukcesami grać na kilku frontach. W naszym przypadku na początku sezonu 2010/11 nie byliśmy do końca przygotowani kadrowo do gry w tak wielu rozgrywkach po sezonie mistrzowskim...
... bo kadra była zbyt wąska?
- Nawet nie chodziło o to, że była zbyt wąska. Nowi zawodnicy zaczęli do nas dochodzić, gdy my już graliśmy najważniejsze mecze o Ligę Mistrzów. My wtedy nie mieliśmy nawet napastnika: Lewandowski odszedł, a Rudnevs jeszcze nie przyszedł. Kadra powinna być gotowa i pewna, kiedy już zaczynamy przygotowania. To pozwala walczyć o Ligę Mistrzów w stuprocentowej gotowości. Kolejna rzecz, którą zauważam w kwestii problemów Lecha w tym sezonie to rzecz jasna kontuzje, ale również to, że chłopacy, którzy tu przychodzili byli w zupełnie różnej formie i kondycji. Niektórzy dochodzili do drużyny w trakcie przygotowań, inni przed meczem eliminacyjnym, czy też po nim. Uważam, że tak nie powinno być. Wchodząc w sezon musisz mieć kadrę przygotowaną przynajmniej w 95%.
Mimo wszystko w Pańskich czasach były postacie, które zostały w Lechu po mistrzowskim sezonie: Jasmin Burić, Manuel Arboleda, Bartosz Bosacki, Luis Henriquez, czy Dimitre Injac. W Lechu teraz jest podobnie, bo ważni zawodnicy też zostali. A jednak w zespole widać dużo nieporozumień...
- W przypadku zespołu z 2010 roku wchodziliśmy w sezon bez napastnika. Rudnevs przyszedł później. Gdyby przyszedł wcześniej, popracował z nami w okresie przygotowawczym i weszlibyśmy w sezon z nim od początku to mielibyśmy o wiele większe szanse, żeby osiągnąć sukces. Nie wspominając już o tym, co by się stało, gdyby został z nami choćby Lewandowski.
Dostrzegam tu jeszcze jedną analogię - niedługo po największych sukcesach Lecha opuścił Pan drużynę w okolicznościach nieco przypominających obecną sytuację Afonso Sousy. Sergey Kriviets także był jedną z gwiazd ligi, a mimo że Kolejorz świetnie prosperował, zdecydował się Pan na dość nieoczywisty kierunek.
- Przede wszystkim przyszła za mnie oferta, bardzo atrakcyjna finansowo zresztą. W pewnym momencie ze strony Lecha pojawił się nacisk na ten transfer. Nie chcę tutaj oceniać Afonso Sousy i zestawiać tego z moimi decyzjami, bo nie wiem, jakie były relacje między nim, a działaczami, ale na pewno w moim przypadku był nacisk z góry na transfer. W tym wszystkim najbardziej nie spodobało mi się jednak zachowanie Mariusza Rumaka - nie poczułem od niego wsparcia. W pewnym momencie mówił mi, że jestem podstawowym zawodnikiem i tak było, a później w decydującym momencie, gdy ważyła się moja przyszłość po prostu dał do zrozumienia, że mam odejść.
Czyli pierwszy ruch nie był z Pana strony, żeby odejść?
- Nie. Naprawdę mocno się wahałem, ale postawa Rumaka okazała się decydująca.
Liga Europy może być lepsza od Ligi Mistrzów? "Drużyna musi funkcjonować jak dobrze naoliwiona maszyna"
Z Lecha Poznań odszedł Pan nie usłyszawszy przy Bułgarskiej hymnu Ligi Mistrzów. Czy w związku z tym po wielu latach odzywa się czasem pewne poczucie niespełnienia w tym klubie jako piłkarz nawet mimo niesamowitej historii napisanej w Lidze Europy?- Tamta Liga Europy była dla nas jak Liga Mistrzów. Wiem, jak bardzo kibice Kolejorza marzą o tych rozgrywkach i jak bardzo chcą usłyszeć ten hymn przy Bułgarskiej...
... ale udowodnił Pan z całym zespołem, że nawet grając w Lidze Europy można napisać piękną historię, a może i sprawić, by kibice przez chwilę nie czuli potrzeby gry w Lidze Mistrzów.
- W czasach naszej gry europejskie puchary funkcjonowały nieco inaczej. Teraz do Ligi Mistrzów dostają się elitarne zespoły, a te gorsze lądują w niższych rozgrywkach. Wtedy, za naszych czasów nie było aż takich różnic w poziomie klas. W Lidze Mistrzów nie dość, że grały bardzo mocne drużyny to Liga Europy również gwarantowała mega trudnych rywali. Zobacz z kim wtedy musieliśmy się mierzyć: z Juventusem albo Manchesterem City.
W europejskich pucharach Lechowi często pomagały indywidualne błyski - jak gole Rudnevsa z Juventusem czy Możdżenia z City. W starciu z Crveną tego zabrakło. Czy zgadza się Pan, że do sukcesów na tym poziomie potrzebne są właśnie takie indywidualne przebłyski?
- Przede wszystkim zacznijmy od tego, że jeśli drużyna funkcjonuje dobrze to wszystko funkcjonuje dobrze. Jeśli jest chemia, piłkarze są odpowiednio przygotowani i utrzymują formę, wtedy te bardziej utalentowane postacie robią show. Gdy cały zespół nie jest w stanie właściwie funkcjonować, jednostki też nie będą. Wszystko jest ze sobą powiązane: drużyna musi funkcjonować jak dobrze naoliwiona maszyna.
Po latach może Pan stwierdzić, że Lech po zdobyciu mistrzostwa w 2010 roku był właśnie taką dobrze naoliwioną maszyną?
- Nie licząc tego średniego początku, później gdy dobraliśmy te odpowiednie części, pasujące do całej układanki zaczęliśmy sobie radzić naprawdę dobrze.
W obliczu tych problemów na początku sezonu, o których Pan mówił, czy pojawił się taki plan w 2010 roku, by nie przykładać większej uwagi do wyników w Ekstraklasie i rzucić wszystkie siły na europejskie puchary?
- Nie było czegoś takiego nawet mimo że w pewnym momencie mieliśmy braki personalne. Uważam, że kadra Lecha jest teraz o wiele szersza niż tamta, którą dysponowaliśmy. Może niekoniecznie stwierdziłbym, że jest lepsza jakościowo, ale na pewno jest szersza: zarówno, gdy mówimy o piłkarzach jak i o sztabie trenerskim. Wtedy nie mieliśmy też tak dużych możliwości, jeśli chodzi o regenerację piłkarzy - teraz jest o wiele lepiej pod tym względem.
Chociaż teraz i tak trudno o tym mówić, biorąc pod uwagę obecną plagę kontuzji w Lechu Poznań...
- Nie wiem, może byliśmy lepiej zahartowani pod tym względem. Było nas mniej, byliśmy może bardziej zżyci i mieliśmy takich uniwersalnych żołnierzy, którzy mogli grać na różnych pozycjach, co dodawało nam jakości. Może dlatego braki nie były aż tak odczuwalne.
Obecne problemy zdrowotne Lecha Poznań i nieregularna forma sprawiają, że nastawia się Pan negatywnie do rywalizacji z Genkiem, czy mimo wszystko, racjonalnie istnieją szanse Kolejorza na zwycięstwo?
- Powiem szczerze, że trochę się obawiam o ten dwumecz. Zawodnicy Lecha są w różnej formie i nie wiem, dlaczego tak jest. Nie widzę, by wszyscy w drużynie funkcjonowali na tym samym poziomie. Każdy jest trochę na innym etapie i to może wystarczyć do tego, by również i ta runda nie potoczyła się po naszej myśli. Trzeba jednak kibicować i wierzyć, że Lech nawet w tym stanie będzie równorzędnie walczyć z Genkiem o awans. Nie ma w tej kwestii wymówek: kadra i tak jest mocna, szeroka i jakościowa. Mówię jednak to wszystko ze swojej perspektywy, z tego co widzę.
Przechodząc do bardziej pozytywnych aspektów... co najbardziej zapamiętał Pan z tego sezonu w Lidze Europy? Jakie wspomnienie jako pierwsze przychodzi na myśl?
- W tamtym okresie niespodzianką było dla mnie zwolnienie Jacka Zielińskiego. To było dla mnie dziwne. Nie mieliśmy bardzo ciężkiej sytuacji w lidze. Może i nie byliśmy w czubie tabeli, ale było okej - dobrze sobie też radziliśmy w pucharach. Zespół był w trakcie przebudowy, ludzie odchodzili i przychodzili w trakcie sezonu, a to zwolnienie było zupełnie niespodziewane. Pamiętam to jak dziś: wygrany mecz z Wisłą 4:1, a potem nagle Zieliński został zwolniony.
To na sam koniec zapytam w takim razie jaki wynik dwumeczu z Genkiem Pan typuje?
- To jest ciężki temat. Szczerze mówiąc nie wiem, jakim rezultatem może się to zakończyć. Nigdy nie umiałem dobrze typować. Wiem, że jakikolwiek osąd mojego autorstwa nie bedzie obiektywny, bo kibicuje Lechowi i tak pozostanie. Życzę im przede wszystkim awansu do Ligi Europy i dołożenia kolejnych punktów do rankingu.
Komentarze (0)