reklama

Piotr Nowicki, kapitan Grunwaldu: Jesteśmy gotowi na awans

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Piotr Nowicki, kapitan Grunwaldu: Jesteśmy gotowi na awans - Zdjęcie główne
Zobacz
galerię
6
zdjęć

reklama
Udostępnij na:
Facebook
Piłka ręczna Piotr Nowicki to kapitan piłkarzy ręcznych Grunwaldu Poznań. Wraz z Wojskowymi robi w tym roku furorę w 1 lidze. Wygrał z kolegami wszystkie 26 meczów w lidze, a teraz zaczął od zwycięstwa w turnieju mistrzów, którego zwycięzca zagra w Lidze Centralnej. Kołowy Grunwaldu w rozmowie z Michałem Bondyrą mówi o tym, co kryje się za doskonałą grą zespołu w tym sezonie, dlaczego nie został przy piłce nożnej, o Tatrach, które są super przez 20 minut, ale też o dwóch największych swoich kibicach. Daje też przepis na oryginalne burgery, które przygotowuje i mówi o toksycznej miłości do „Reni”.
reklama

Michał Bondyra: Jesteś z Wągrowca, więc piłka ręczna to był twój naturalny wybór?
Piotr Nowicki, kapitan WKS Grunwaldu Poznań: Byłem zbyt duży i zbyt ciężki na piłkę nożną. A tak serio, to zaczynałem od treningów właśnie piłki nożnej i gdy boisko było mniejsze, to całkiem nieźle sobie radziłem. Później, kiedy mieliśmy grać już na większych murawach, robił się dla mnie problem.

Wtedy zdecydowałeś się na szczypiorniaka?
Pod koniec szóstej klasy podstawówki już byłem mocno wyrośnięty, podobnie jak mój kolega Paweł. Nauczyciel wychowania fizycznego podszedł do nas i zaprosił nas na trening piłki ręcznej w tworzącej się właśnie w Nielbie grupie w naszym roczniku. Na początku mieliśmy ciężko, bo pozostali rekrutowali się ze szkoły podstawowej nr 4, która znana była w Wągrowcu ze szkolenia chłopaków na najwyższym poziomie. Tamci grali już w ręczną od dwóch lat. Z czasem jednak wkomponowałem się w zespół.

Potem był Swarzędz?
Nie, jeszcze przez trzy lata grałem w Szczypiornie Kalisz. Kierownik tej drużyny pochodził z Wągrowca i bywał u swojej rodziny. Obserwował wtedy juniorów starszych, gdzie grałem. Zaproponował przejście do jego zespołu, a ja połączyłem to ze studiami.

Co studiowałeś?
Zarządzanie sportem i rekreacją. 

Sportu miałeś sporo, a co rekreacją?
Była przez rok, bo tyle trwała moja przerwa od piłki ręcznej po licencjacie.

Jak trafiłeś do Swarzędza?
Szymon Sobański, kolega z zespołu juniorów Nielby grał wtedy w UKS-e Liderze. Zadzwonił do mnie, zaproponował dwa treningi plus mecz tygodniowo. Zgodziłem się. To była wtedy 2 liga, trzeci poziom rozgrywkowy.

Czyli poziom, na którym grasz teraz z Grunwaldem.
Nie było jeszcze wtedy Ligi Centralnej, a Grunwald grał na zapleczu Superligi. Graliśmy z nimi mecze sparingowe – śmialiśmy się, że to były środy z ligą mistrzów. 
W następnym sezonie Grunwald spadł i graliśmy w jednej lidze. Przegraliśmy oba mecze, ale minimalnie, mimo że oni walczyli o awans, a my byliśmy ligowym średniakiem.

Wtedy padła propozycja od Wojskowych?
Tu znowu rolę odegrała znajomość ze wspólnej gry. Tym razem w Kaliszu, gdzie przez pół roku grałem z Rafałem Walczakiem. Potem został on trenerem Grunwaldu. I to on w następnym sezonie zadzwonił z propozycją przeprowadzki do Poznania. Ze Swarzędza nie było daleko, więc się przeniosłem i już w moim pierwszym sezonie wywalczyliśmy awans do 1 ligi. 

Który to już twój sezon w Grunwaldzie?
Ciężko zliczyć, ale chyba to jest końcówka 9.

Spodziewałeś się, parafrazując Jacka Kaczmarskiego, że mury runą aż 26 razy?
27 – bo wczoraj pokonaliśmy Orlęta Zwoleń w pierwszym meczu Turnieju Mistrzów. Tych przeciwności losu było naprawdę wiele, ale plan wynikowy zrealizowaliśmy w 120 procentach! Mamy jeszcze do rozkruszenia dwa wymagające mury.

Co stoi za tak doskonałą waszą grą w tym sezonie?
Po pierwsze mimo że Filip Tarko, Krzysztof Martyński, Adam Pacześny czy ja mamy już swoje lata, to nasz skład wciąż bardzo młody. Jest w nim wielu chłopaków mających po 21-22 lata, ale mających już za sobą 3-4 sezony ligowe. Dzięki temu w kluczowych momentach meczów potrafiliśmy zachować spokój. W zeszłych sezonach w meczach na styku przegrywaliśmy jedną, dwiema bramkami, teraz takie mecze wygrywamy. A takich w sezonie zasadniczym rozegraliśmy kilkanaście. Dodaj do tego doświadczenia, ogromne zaangażowanie i wolę walki, no i odrobinę szczęścia.

Stworzyliście świetnie rozumiejący się kolektyw. 
Zakumplowaliśmy się, ale łatwiej o to, jak wygrywasz. To kolejne zwycięstwa tworzą dobrą atmosferę, a gdy przegrywasz, to nawet najlepsi kumple patrzą na siebie krzywo.

Niebagatelne znacznie w tej układance ma wasz trener – Michał Tórz.
Z Michałem jeszcze grałem, gdy był zawodnikiem. A jako trener jest bardzo zaangażowany. Nałogowo ogląda wszystkie mecze: nasze i przeciwników. Potem na naszą grupę wysyła wycinki z zagraniami przeciwników i swoje analizy, jak powinniśmy się zachować. Tak samo jest, gdy gramy z kimś w Turnieju Mistrzów, ale i gdy gramy z ostatnim zespołem ligi. Poza tym Michał sam siebie zatrudnił jeszcze na nieformalną 1/8 etapu w charakterze sportowego psychologa. Dzięki temu jesteśmy przygotowani fizycznie, taktycznie i mentalnie.

Przygotowywaliście się jakoś specjalnie na ten Turniej Mistrzów?
Każdy mecz ligowy był takim przygotowaniem. Jednak między końcem ligi, a turniejem w Płocku mieliśmy dwa tygodnie. Pierwszy był bardzo intensywny, w drugim łapaliśmy świeżość. To dla nas nowa sytuacja, bo mamy trzy bardzo mocne zespoły w ciągu trzech dni. Ostatnio, gdy graliśmy z głównym rywalem w lidze – SPR GOKiS Kątami Wrocławskimi, to dochodziliśmy po tym meczu do siebie przez 4 dni. Tu nie ma na to czasu. Ale jesteśmy gotowi i chcemy awansu do Ligi Centralnej.

Szczególnie ważne będzie to dla Krzysztofa Martyńskiego, który kończy po tym sezonie karierę.
Zresztą oficjalnie powiedział to w rozmowie z tobą. On jest w Grunwaldzie już 18 sezonów. Śmiało można nazwać go legendą tego klubu. Z Krzysztofem mocno trzymamy się od 10 lat. Wspólne obozy, szatnia, radości po zwycięstwach, ale poza tym, jest to mój partner do rozgrzewki i wszystkich dwójkowych ćwiczeń. Przez to, że kończy karierę, będę musiał poszukać nowego do dwójki.

W przeciwieństwie do Krzysztofa, ty Tatry lubisz.
Lubię, chociaż dawno mnie w nich nie było.

A na obozach?
Ostatnie 6 lat to była Wisła – przyjemne górki.

Z Natalią – twoją żoną też łazicie po górach?
Zawsze jej powtarzam, że góry są fajne przed wyjazdem i po powrocie, bo jak wchodzisz w wysokie partie, to super jest przez pierwsze 20 minut, a potem już nie ma siły.

Żona to twój największy kibic?
Jeden z dwóch największych, obok mojej mamy. Natalia jest na wszystkich moich domowych meczach, a także na wielu wyjazdowych. Tak już od sześciu lat. Zna się na piłce i potrafi obiektywnie stwierdzić czy jakaś akcja to moja zasługa. Mama z kolei w kibicowaniu jest nieobiektywna, bo zapatrzona w swojego ukochanego syna. 

Oglądacie z Natalią ważne międzynarodowe mecze w szczypiorniaku, takie jak: Euro, mundial czy Liga Mistrzów?
Zawsze, gdy idę na wywiad stresuje mnie takie pytanie, bo ja nie interesuję się piłką ręczną! Znam wyniki, wiem jak wygląda sytuacja Vive Kielce i Wisły Płock, ale jak chłopaki mówią po czwartkowym treningu, że spieszą się na ligę mistrzów, to ja się dziwię, że przecież liga mistrzów jest we wtorek lub w środę (piłkarska –przyp. MB).

Podobno to nie Natalia, a ty gotujesz w domu.
Nie tylko obiady, ale wszystkie posiłki, bo gotowanie to moja pasja. Moim specjałem są ostatnio pyzo-burgery – efekt pomieszania kilku przepisów i eksperymentów. Najpierw bardzo wolno duszę łopatkę wieprzową, która po 5-6 godzinach się rozpada, mieszam ją z sosem barbecue i podaję w formie burgerów, gdzie bułką jest pyza, ale nie z pary, a z piekarnika. Poza tym lubię eksperymentować z kuchnią azjatycką, najmniej z polską, bo na schabowego z ziemniakami najczęściej jedziemy do rodziców lub teściów. 

Na te specjały zapraszasz kumpli z Grunwaldu?
Zwykle Filipa Tarko, Krzysztofa Martyńskiego i niegrającego już od 4 sezonów Roberta Foglera. 

Wspomniałem wcześniej „Mury” Kaczmarskiego. Skąd u ciebie ten Kaczmarski?
Z domu rodzinnego. Tata grał go na gitarze, gdy byłem dzieckiem. Potem mi przeszło, ale przez bardzo dobrego kolegę, który odkrył Kaczmarskiego w liceum, też do niego wróciłem. Nie mam wszystkich jego płyt, ale lubię go posłuchać, gdy jadę w dłuższą trasę samochodem. Szczególnie „Epitafium dla Wysockiego”.

Jedziesz wtedy „Reni”, której podobno się nigdy nie pozbędziesz?
Tak. „Reni” to Renault Laguna wersja coupe. Mam ją od sześciu lat i fajnie wygląda. Ale to toksyczna miłość, bo mimo że ma 10 lat, to wciąż się psuje. W czasie pandemii pojechałem nią z żoną do Francji nad wybrzeże La Rochelle. Przejechałem nią 5 tysięcy kilometrów, ale w drodze zaczęła się psuć. Wróciliśmy na wpół sprawnym samochodem. Zainwestowałem w nią sporo pieniędzy i wciąż inwestuję, to taka moja skarbonka.

fot. M. Bondyra (główne), FB Piotra Nowickiego, FB WKS Grunwaldu Poznań

WRÓĆ DO ARTYKUŁU
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama