Zapowiedź "defilady" reprezentacji olimpijskich nie w tradycyjnej formie przemarszu, ale na barkach płynących po Sekwanie była największą rewolucją. W zasadzie większej nie można było sobie wyobrazić. Niekoniecznie jednak spodziewaliśmy się tego, że już na początku ceremonii pojawi się barka z tradycyjnie otwierającymi Paradę Narodów Grekami, potomkami twórców olimpizmu, za nią pojawi się kilka kolejnych po czym... przejdziemy do części artystycznej.
A tak naprawdę przeplatały się one z kolejnymi prezentacjami reprezentacji, które przez najbliższe dwa tygodnie będą rywalizować na najważniejszej sportowej imprezie czterolecia. Jedni mówią, że to przeplatanie wprowadzało tylko chaos do całości. Inni twierdzą, że przełamywało monotonię - czy to długiego, a czasem nawet przydługiego bloku artystycznego, czy to samej defilady, w której bierze udział ponad 200 drużyn (w tym roku nie zostali do niej dopuszczeni sportowcy "neutralni" z krajów dotkniętych sankcjami za napaść na Ukrainę). Nad całym tym - tu się zgodzę - chaosem czuwała dodatkowo pogoda. I tu należy oddać artystom, że pomimo ulewy w zasadzie perfekcyjnie wykonali oni zadania, jakie postawił przed nimi reżyser.
To, co francuskie
Długa, francuska historia - od epoki Galów przez Burbonów, rewolucję francuską po czasy dzisiejsze - tym gospodarze tegorocznych igrzysk mogli się poszczycić, podobnie jak osiągnięciami na polu różnych dziedzin sztuki i nauki - o których pewnie część świata zapomniała, a część nawet nie wiedziała, że są dziełem Francuzów (wbrew temu, co próbowali chyba podprogowo przekazać - "Mona Lisa" się do nich nie zalicza). Wykorzystano różne gatunki muzyczne - od klasyki (z dziełami Offenbacha i Bizeta na czele) poprzez mocne uderzenie metalowe przy okazji wspomnienia gilotynowania arystokracji w czasach rewolucyjnych aż po współczesny pop i rap. Jeśli zaś chodzi o stroje i styl taneczny - były adekwatne do dominującego w danym momencie stylu muzycznego, choć zapewne bardziej konserwatywna (i wcale nie tylko najbardziej zagorzale hołdująca tradycji) część widowni chwilami mogła odczuwać niesmak, a nawet i coś więcej.Organizacja ceremonii otwarcia nie na zamkniętym stadionie - z ograniczoną trybunami powierzchnią - a w przestrzeni miejskiej, którą można przystosować, ale nie zmieniać, budowała kolejne wyzwania. Flagowy nomen omen pomysł Parady Narodów na barkach wiązał się z koniecznością przygotowania dłuższej przerwy "technicznej" na wysadzenie uczestników na brzeg i posadzeniu ich wokół sceny pod Wieżą Eiffela. Nie ułatwił tego zadania fakt, że ostatnia barka, z tradycyjnie zamykającymi defiladę gospodarzami, była olbrzymia i miała zapewne najwięcej pasażerów. Elementem, który stanowił pomost do ceremoniału olimpijskiego została Joanna d'Arc na koniu - najpierw mechanicznym, galopującym po Sekwanie, a w końcu prawdziwym, białym - a za nią flagi wszystkich państw uczestniczących w igrzyskach, począwszy od końca Parady - wszak Francuzi w narodowym przekonaniu o własnej wyższości musieli znaleźć sposób, by trójkolorowy sztandar szedł nie w ostatnim, jak tradycja nakazuje, a w pierwszym szeregu.
Flaga olimpijska
Nowatorski pomysł wprowadzenia flagi olimpijskiej - nie przez uznane postaci świata sportu czy kultury, ale przez "Dziewicę Orleańską" wywrócił spojrzenie na ten element ceremoniału olimpijskiego do góry nogami. Jakby symbolicznie, choć niezamierzenie, a wręcz traktując tenże ceremoniał jako świętość można rzecz - bluźnierczo, flaga olimpijska zawieszona została na maszcie... dwoma kółkami do góry, z trzema u dołu. Niewiarygodnym wydaje się, że naród, który wydał na świat de Coubertina, mógł na oczach miliardów ludzi na całym świecie popełnić takie faux-pas wobec najważniejszego symbolu tego, co baron dał światu. Niemniej jednak to właśnie w Paryżu zakończy istnienie inny dar de Coubertina dla świata - pięciobój nowoczesny w prawdziwej formie, z jazdą konną.I znów, jest w tym nieco symboliki - chociaż akurat Francuzów nie posądzam o celowe nawiązanie do tej historii, która wydarzy się w Wersalu za dwa tygodnie - że właśnie na igrzyskach, na których ceremonii tak dużo czasu antenowego zajął koński galop, właśnie jeździectwo po raz ostatni pojawi się w olimpijskiej rywalizacji w pięcioboju nowoczesnym - dyscyplinie, której twórcą jest też Francuz, pomysłodawca nowożytnego Ruchu Olimpijskiego, baron de Coubertin. Idealista, "marzyciel", jak mówił o nim podczas ślubowania w Centrum Olimpijskim odbierający nominację honorowego attaché prasowego reprezentacji Polski Redaktor Włodzimierz Szaranowicz.
Ale też i baron, święta postać olimpizmu, miał swoje wady - był przeciwnikiem udziału w igrzyskach kobiet. To właśnie w Paryżu, w dużym chaosie organizacyjnym, jaki panował w 1900 roku, gdy de Coubertin próbował połączyć igrzyska olimpijskie z Wystawą Światową, kobiety - powiedzmy wprost - wdarły się na areny i zmusiły Międzynarodowy Komitet Olimpijski pod rządami de Coubertina do zaakceptowania istnienia sportsmenek. W dzisiejszym świecie możemy się tylko domyślać, jak konserwatywny bądź co bądź arystokrata podchodziłby do tematów hiperandrogenizmu, czy otwartego mówienia o kwestii sportowców (i nie tylko) LGBT+. A i ta część ludzkości została wyraźnie zaznaczona podczas piątkowej ceremonii nad Sekwaną.
Celine Dion zachwyciła, znicz olimpijski też
Nowatorski był również znicz olimpijski - nawiązujący do wynalazku braci Montgolfier balon unoszący się nad Luwrem zapalony przez dwoje wybitnych francuskich sportowców, Marie-José Pérec i Teddy'ego Rinera, którzy ogień odebrali od 100-letniego Charles'a Coste'a, mistrza olimpijskiego w kolarstwie z Londynu z 1948 roku (spośród żyjących mistrzów starsza jest jedynie węgierska gimnastyczka, Ágnes Keleti, która swoje sukcesy święciła w latach 50.). Przy akompaniamencie "Hymnu do miłości" z repertuaru Édith Piaf - tym razem w wykonaniu Céline Dion, które świat słusznie uznaje za genialne, ale jednak pozbawione charakterystycznego dla paryskiego "Małego Wróbelka" gardłowego "r". Wcześniej jednak Wieżę Eiffela rozświetliły lasery, a w tle wybrzmiewała muzyka elektroniczna - i nie da się w tym nie dojrzeć ręki Jean-Michela Jarre'a, którego aż chciało się dojrzeć pomiędzy elementami konstrukcyjnymi zabytku.Czym po takiej ceremonii mogą nas zaskoczyć organizatorzy 11 sierpnia w Saint-Denis na zakończenie igrzysk? Czy pokazali już światu wszystko, co mieli najlepsze? Na pewno trzymają jeszcze jakiegoś asa w rękawie. Niewątpliwie byliśmy w piątkowy wieczór świadkami czegoś nowego. Czy był to jednorazowy projekt, czy nadanie ceremoniom - nie da się ukryć, nieco zbyt schematycznym i przewidywalnym w ostatniej dekadzie - nowego stylu, który kontynuowany będzie w Los Angeles, Brisbane, a i zimą we Włoszech czy w 2030 roku znów we Francji? To pokaże czas. Ciężko jest porównywać rzeczy tak niepodobne do siebie jak ceremonia nad Sekwaną i poprzednie - choćby legendarne bębny w Pekinie w 2008 roku czy koncert klasyki rocka i popu w Londynie cztery lata później. Obie jednak zapadły w pamięć i wspominane są przy każdej kolejnej, czego już nie można powiedzieć o tych z Rio i Tokio. Paryż tchnął jednak w te piątkowe wieczory nowego ducha, ale to od następców będzie zależeć, czy nie powrócą do sprawdzonych już wcześniej sposobów przedstawiania się światu. Albo wymyślą coś jeszcze innego...
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.